czwartek, 21 grudnia 2017

Moje Święta

To będą pierwsze święta bez Babci. Nie bardzo to sobie wyobrażam. Babcia była przecież od zawsze i miała być na zawsze. Jednak okazało się, że moja rodzina nie różni się niczym od innych rodzin. Nie jest nietykalna i nieśmiertelna. Jakie będą święta bez babcinych pierogów i białego barszczu z grzybami, bez prezentów typu ciepłe kapcie, ciepły szlafrok, ciepły koc. Bez liczenia kto ile zjadł i że zawsze za mało. Babcia karmicielka, Babcia-Matka, seniorka rodu. W wieczór który umarła, moja Mama powiedziała mi po cichej i ciężkiej rozmowie: "Idź już spać Kasia. Spójrz na swoje dzieci, przytul się do nich. Tam w nich jest wciąż cząstka naszej Babci". 

Opowiem Wam o świętach z Babcią. Bo jeszcze tylko takie znam i pamiętam. Plan świątecznego działania zaczynał się już w początkach adwentu. Kto co robi, komu co kupić itd. Jednak najważniejszy był dzień Wigilii. W naszym domu, to dopiero tego dnia ubiera się choinkę. Po tej czynności następowała nerwowa bieganina - ostatnie sprzątania, zajmowanie kolejki do łazienki, pakowanie prezentów. W okolicach 16:00 wszyscy ładnie ubrani, z uśmiechem i wyczekiwaniem spotykaliśmy się przy wspólnym stole. Przed wyścigiem pt." kto zje najwięcej pierogów", mój Dziadek zmawiał krótką modlitwę. Modlitwa podziękowania za nas, za to co na stole i za dobrą przyszłość. Po tym każdy chwytał w dłoń opłatek i rozpoczynała się plątania pomiędzy członkami rodziny i składanie osobistych życzeń. Rodzice życzą nam więcej dzieci, my im zdrowia. Życzymy sobie wzajemnie dużo miłości i szacunku. Potem celebracja tego co na stole i dobra rozmowa. Lubiłam to już w dzieciństwie i chyba kochałam jeść pierogi na równi z czasem kiedy otwierałam prezenty. Zostanę jeszcze w czasie moich małoletnich lat. To tamte wspomnienia są najbardziej kolorowe i pełne emocji. Po kolacji Dziadek zabierał nas na piętro domu, gdzie mieszkałam z rodzicami i braćmi. Wnuki siadały na około Seniora i śpiewały wszystkie kolędy jakie tylko zna świat, Śpiewały przy akompaniamencie akordeonu. Mój Dziadek po 10-tej kolędzie zaczynał w końcu śpiewać "Stille Nacht", bo zna niemiecki z czasów swojego dzieciństwa, a my zawsze na to krzyk, że po polsku śpiewamy. Nagle, po ostatniej kolędzie świata i po jej 11-tej zwrotce słyszeliśmy dzwonek! To znak, że przyszedł Gwiazdor! Wszyscy jak jeden, a było nad ośmioro, rzucaliśmy się na schody! Kto pierwszy do choinki! Przepychaliśmy się na schodach w atmosferze wielkiego gwaru i śmiechu i docieraliśmy do salonu, gdzie pod choinką leżała góra prezentów! Babcia zawsze mówiła, że Gwiazdor był, ale musiał szybko iść, bo spieszył się do innych dzieci. Nie wierzyliśmy w Gwiazdora. Wiedzieliśmy, że to dorośli podkładają prezenty pod choinką, ale i tak zawsze dobrze było słyszeć to samo zdanie. Siadaliśmy na dywanie, a mój Tata czytał kartki przypięte do paczek. A potem było już tylko słychać "wow" i "dziękuję". Dziś ja, moi bracia i najbliższe kuzynki to same stare konie. I choć nadal została podtrzymana tradycja śpiewania kolęd z Dziadkiem, to przepychamy się na schodach już tylko dla draki i dla wspomnienia. Cieszymy się, że pojawiają się nasze dzieci, bo jest dla kogo tworzyć magię tego wieczoru.

Rozmawiałam z Mamą przyjaciółki o tym jak wyglądała Wigilia w ich domu, na Kociewiu. Wspomnienia o tym wywołały jej uśmiech. Choinka była ubierana w dzień Wigilii i zamykana w osobnym pokoju. Na choince wieszano jabłka, pierniki z dziurką i cukierki. Kolacja Wigilijna składała się z 12 potraw, lecz w tym liczono już np. chleb i sól. Główne dania stanowiły ryby, a to wszystko serwowano na tradycyjnym białym obrusie. Po kolacji dzieci pod choinką znajdywały talerze, na których dla każdego było kilka łakoci. Były także ciepłe czapki i szaliki robione przez Mamę. Pani Asia miała dwie siostry i opowiedziała, że każdego roku po kolei każda siostra otrzymywała tę samą celofanową lalkę, ale w nowym uszytym przez Mamę ubranku. A dla brata co roku był przemalowywany i odświeżany drewniany konik na biegunach. 

W książce Romana Landowskiego przeczytałam jeszcze o tym jakie potrawy podawano na stole w naszym regionie. Jak u Pani Asi były to głównie ryby ale i też kluski z makiem, chudy żur lub barszcz, kapustę z grzybami, pierogi z kapustą, fasolę, siemię konopne oraz brzan, czyli zupę z owocowego suszu. I oczywiście przygotowywano wolne miejsce z pełnym nakryciem przeznaczone dla nieobecnych wśród żyjących, samotnego gościa lub zagubionego wędrowca, który mógł zapukać do drzwi. My w tym roku przygotujemy miejsce dla Babci. Babciu, pobłogosław barszcz, by wyszedł taki jak Twój.




wtorek, 7 listopada 2017

Co mieszka w Twoim mieście?

Mieszkałam kiedyś w Krakowie. Tam turystów jest bez liku. Chodzą po mieście wolnym krokiem rozglądając się wokoło. Chłoną miasto i podziwiają architekturę. Ten wolny krok udziela się często mieszkańcom i ci, jak turyści, zwalniają chód i w końcu dostrzegają swoje miasto, jego oczywiste piękno. Przypominają sobie, że mieszkają we wspaniałym, wielkim Krakowie. Ja mieszkam teraz w małym Tczewie. W czasie codziennych spacerów z dziećmi oglądam moje miasto i za każdym razem zachwyca mnie ono tak samo mocno. Tu mieszka piękno nieoczywiste. Ile widzę budynków, kamienic, które choć często obdrapane, zaniedbane, to jednak wspaniale się prezentują. Myślę, że gdyby Tczew odwiedził Filip Springer, to znalazłby tu coś co umieściłby w "Księdze zachwytów". 

Niestety niewiele wiem na temat tych budynków. Czasem tyle ile same o sobie mówią - widzę datę powstania, która wieńczy jakąś wieżę, czy inicjały, które świadczą o właścicielu. Często wchodzę na podwórka kamienic, które z przodu mają ozdobną fasadę a z tyłu okazuje się, że świecą gołą czerwoną cegłą. Zakradam się na klatki schodowe i podziwiam ozdobne drewniane poręcze i niskie framugi drzwi. 

Na fotografiach w tym poście są tylko kamienice ze Starego Miasta, bo to moja dzielnica. Zdjęć poniżej jest sporo, ale uwierzcie mi, to ułamek tego, co można zobaczyć na ulicach Tczewa. Wystarczy wyjść z domu, zadrzeć głowę i zatrzymać się na chwilę. To co zobaczysz może Cię bardzo zaskoczyć i sprawić, że będziesz spacerował po swoim mieście częściej i chętniej. Motywacją nie muszą być dzieci.













































czwartek, 19 października 2017

Matka Polka Kociewska wraca i opowiada o hafcie kociewskim

Nastąpiła duża zmiana. Moich synów jest już dwóch a nie tylko jeden. Ta zmiana spowodowała, że moje obroty na innych polach niż typowo domowe zostały zwolnione. Dlatego tak mało mnie na blogu. Mam jednak nadzieję, że sytuację tę uda się naprawić. Już coraz lepiej radzę sobie z ogarnięciem dwójki dzieci, co może oznaczać, że zaraz zasypię bloga nowymi postami o Kociewiu. Czy ktoś na to jeszcze czeka?!
Zaczynam od dziś. Chciałabym Wam opowiedzieć o hafcie kociewskim. W XIX wieku prawie zaprzestano masowego zdobienia bielizny, obrusów i strojów, a to za sprawą rozwoju przemysłu włókienniczego. Nie było czasu na ręczne robótki no i zwyczajnie takie wzory wyszły już z mody. W latach 70 tych XX wieku dwie zwykłe kobiety, żadne etnografki, przystąpiły do rekonstrukcji haftu kociewskiego. Maria Wespa i Małgorzata Garnysz niezależnie od siebie zaczęły poszukiwać kociewskich wzorów haftu na kościelnych szatach liturgicznych, feretronach, sztandarach szkolnych, na skrzyniach wianowych czy starych fotografiach. Dzięki ich żmudnej pracy i ciągłym poszukiwaniom możemy dziś cieszyć oko widokiem jednego z najważniejszych motywów kultury Kociewia. Haft kociewski to głównie ornamentyka florystyczna - liście, kwiaty, pączki, łodygi. Tak, tak, ten haft jest bardzo podobny do haftu kaszubskiego. Ale to co na pierwszy rzut oka je od siebie odróżnia, to brak koloru czarnego w motywach kociewskich.



Moja prawa noga już od 8 lat jest ozdobiona takim haftem. Igła tatuażysty wyhaftowała mi takie wzory na wieczność. 




Dla fanów takiego zdobnictwa polecam stronę stronę www.czec.pl, gdzie w zakładce "Kociewie" można znaleźć różne przedmioty użytku codziennego ozdobione wspaniałym haftem kociewskim. Sama chcę upolować czarny worek z wzorem.

Proszę Państwa oto Miś



Źródło informacji dla posta:
Nowy Bedeker Kociewski - Roman Landowski
www Miejska Biblioteka Publiczna Starogard Gdański
www Gmina Morzeszczyn

czwartek, 16 lutego 2017

Toskańskie wspomnienie. Jak w domu.

Zakatarzony Jurek więzi mnie w domu. Wydawało się, że już zbliża się koniec choroby, ale oto wróciła z nową siłą. Spędzamy więc czas na wycieraniu nosa, zabawach na dywanie, domowych obowiązkach typu: pranie, gotowanie, zmywanie i jeśli się uda, próbach wyrwania chwil tylko dla matki. Dajemy radę. Czasem działamy jak zgrany team, a czasem drzemy ze sobą koty. Jak to w rodzinie.

Tęsknie za dniem tylko dla siebie. Chciałabym gdzieś pojechać, uciec na dłużej niż tylko chwilę. Myślę, o wypadzie do Warszawy i wstąpieniu do "Pyzy, flaki, gorące", chociaż nie jadam flaków. Chcę pojechać do Poznania i odwiedzić tę kawiarnię, którą lubię... W moim Krakowie chcę iść w każdy znany kąt. Ale.. na razie jestem tu, z maluchem. I jedyna podróż jaką mogę odbyć, to podróż do wspomnień. Wracam więc myślą do ostatniego października, kiedy wybraliśmy się do Włoch. 

Nasi przyjaciele, którzy są w takiej samej sytuacji jak my (mają synka 2 dni młodszego od Jurka), postanowili porządnie wypocząć i wyjechać do Włoch... na miesiąc. Wynajęli dom w Toskanii i się tam wprowadzili z całym najpotrzebniejszym na ten czas dobytkiem. Zostali Włochami na miesiąc. Pozazdrościliśmy im i wprowadziliśmy się do nich, ale tylko na tydzień. To i tak wystarczyło, by się odprężyć, napić odpowiedniej ilości wina i zobaczyć kawałek tego pięknego świata.

Zamieszkaliśmy na obrzeżach małej miejscowości o nazwie Riparbella. Jak wyglądał nasz włoski dzień? Nasze dzieci rozpoczynały go zawsze o 5 - 6 rano. Spotykały się w salonie na kocach i zaczynały zabawy. Niestety, któreś z rodziców musiało im o tej porze towarzyszyć. Po chwili, gdy już przetarło się oko i wypiło pierwszą kawę z włoskiej kawiarki, to tak wczesne witanie dnia nie wydawało się już takie straszne. Około 8 zasiadaliśmy wszyscy do śniadania. Często na stole znajdywały się resztki z kolacji czyli sery, szynki parmeńskie, pomidory, oliwki, focaccia i rzecz najcenniejsza - oliwa z oliwek od lokalnego gospodarza. Po śniadaniu dzieci udawały się na pierwszą drzemkę. Był to spokojny czas dla nas na wdychanie ciepłej włoskiej ziemi przed domem, kontemplację wspaniałych widoków, rozmowę przy kolejnej kawie i grę w scrabble. Gdy dzieci się budziły, to pakowaliśmy je do samochodów i jechaliśmy na wycieczkę. Odwiedziliśmy chyba wszystkie pobliskie małe wsie i miasteczka, a także Pizę i Florencję. 

Uwielbiam toskańskie krajobrazy, czuję się tu tak dobrze, jak w domu. Miał rację mój krajan, poeta, ksiądz Janusz Pasierb, kiedy napisał: "Galilejska uroda Kociewia (...) z cieniami białych masywnych obłoków, wędrujących po wzgórzach, nad polami z dojrzewającym żytem, nad jasnymi kartofliskami, nad ciemnymi lasami, jeziorami rozsypanymi jak rybie łuski, nad łubinami krzyczącymi z radości! Tylko Toskania może stanąć obok tej uśmiechniętej ziemi." Bardzo dobrze czuję i widzę to podobieństwo, szczególnie w cieplejszych miesiącach. Łagodne wzgórza, malownicze pola, głębia wody i bogate plony, które daje ziemia. A nad wszystkim, w obu tych krainach, czuwa Maryja. W Toskanii widać ją w przeróżnych miejscach, ale prawie za każdym rogiem: w zagłębieniach domów, w przydrożnych kapliczkach i w starych kościołach. Lubię myśleć, że ktoś taki jak dobra Maryja opiekuje się moim włoskim i kociewskim domem.

Wracam do rzeczywistości. Koniec tej wycieczki. Wracam do Jurka, który właśnie śpi obok i nabiera sił na nowe psoty. Ja nie narzekam, ja nie narzekam. Jestem we właściwym miejscu. Roztaczam skrzydła swojej opieki nad rodziną, jak ta Maryja. Amen.

Nasz toskański dom

Widok z podwórka 1

Widok z podwórka 2

Widok z podwórka 3

5 rano. Moja zmiana.

5 rano. Moja zmiana.

Przyjaciele od zawsze.

Friends will be friends.

Florencja. W tle Santa Maria del Fiore. Na pierwszym planie włoskie życie: kawa i papierosy.

Włoskie życie: pizza, pasta, gelato.

Cecina.

Idź się zgub w labiryncie wąskich, starych uliczek.






A nad wszystkim czuwa Maryja.