środa, 20 kwietnia 2016

Kocham Pana, Panie Szczepanie!


Przyszedł czas, by przedstawić Szczepana. To mój brat regionalny, ale ze Śląska. Szczepan Twardoch to bardzo ciekawa postać. W świecie polskiej literatury jest od dawna, ale dopiero ostatnie książki przyniosły mu zasłużony rozgłos. "Morfina", "Drach" to dzieła sztuki, a ostatnio wydane dzienniki "Wieloryby i ćmy" przybliżyły mi człowieka i sprawiły, że mocniej zapadł w serce. "Od pewnego czasu żyję taką wizją, fizycznego, fizjologicznego wrośnięcia w ziemię, gdzie się urodziłem i gdzie urodzili się wszyscy, z których ja się urodziłem. Przyśniło mi się to i już zostało ze mną. Kiedy idę rano po bułki, to depczę po kościach, i to są moje własne kości, bo kości moich przodków są moje. Krew w moich żyłach jest tą samą wodą, która płynie pod powierzchnią ziemi, ciała moich przodków krążą w moich żyłach i ja, kiedy już umrę i zapadnę się pod ziemię, to żył będę dalej, tak jak oni żyją - w drzewach, spływał będę na ziemię w deszczu i krążył w żyłach moich synów, będę odradzał się zielonym nalotem na brązie gliwickich rzeźb i na dachach kościołów. Nawet nie wyobrażam sobie jak to jest być z daleka, umiem być tylko stąd. Nie potrafię nawet powiedzieć, czy tą wizją żyję, czy raczej jestem nią prześladowany, w każdym razie wydaje mi się czymś więcej niż metaforą; jakby była oknem, judaszem może raczej, przez który mogę podejrzeć, co jest za zasłoną czasu, za pierwszą warstwą rzeczywistości." Ten cytat jest mi szczególnie bliski, bo czuję podobnie. Na Kociewiu przemawia do mnie każdy kamień, wierzba na polu i czerwona cegła nadwiślańskich kościołów. Wszystko to opowiada znane i nieznane historie, które łączą się z historią mojej rodziny i tym samym ze mną bezpośrednio. Czuję dużą wdzięczność za poczucie przynależności, bo to daje mi jednocześnie poczucie bezpieczeństwa. "Jesteś stąd" mówi mi ziemia, i poprzez krew i historię scala mnie ze sobą. Tu umrę za jakiś czas i tu żyć będę we krwi i pamięci moich przyszłych dzieci. Wiem, to wszystko brzmi jak zaklęcie wypowiadane szeptem nad kotłem, w towarzystwie czarnego kota i trupiej czachy, ale właśnie tak czuję moje kociewie.

Wracając do Szczepana. Przyciągnął mnie do siebie nie tylko dobrą literaturą, ale również tym, że jest bardzo interesującym człowiekiem, obok którego na pewno nie można przejść obojętnie. Mówi się o nim, że wkurza, że jest arogancki. A ja myślę, że mówią to ci, którzy zazdroszczą mu mocnego zdania lub się tego zdania boją. Szczepan nosi się jak dandys - zawsze nienagannie ubrany, elegancki, z drogim zegarkiem na ręku i zaczesanym włosem o rudym odcieniu. A niech się człowiek ubiera jak chce, niech jest pisarzem-modelem. I niech jest ambasadorem mercedesa - to też wielu ubodło. Jak to? Polski pisarz, inteligent, nie klepie biedy, tylko się sprzedaje za dobre auto? Dlaczego aktor promujący bank tak nie oburza jak pisarz? Opinia publiczna mocno się wypowiadała w tym temacie roztrząsając czy to słuszne, czy to wypada. A co ma piernik do wiatraka, się pytam? Pisarz ma bronić się swoją książką, a to co robi dodatkowo, to jego sprawa. Znów zazdrość, myślę, i jakiś dziwny stereotyp wywodzący się jeszcze od Norwida. Śmiałam się w głos jak czytałam wypowiedź Pawła Dunin-Wąsowicza, który napisał tak o Twardochu "Nie mogę Cię odtąd poważnie traktować jako pisarza" plus jeszcze to "rozumiem, że prestiż pisarza przy obecnej niedużej konsumpcji książek jest stosunkowo niski i przyjąłeś propozycję, która to waloryzuje. Osobiście nie zazdroszczę, nie mam prawa jazdy, jeżdżę komunikacją publiczną albo na rowerze. Nie wiem, może się mylę, ale wydaje mi się, że jeśli chciałeś zakwestionować etos literatury, w której języku tworzysz, to udało się świetnie.". Podoba mi się odpowiedź Szczepana - krótko, dosadnie i z klasą: " Paweł, ja się do tego etosu nigdy nie zapisywałem i w ogóle się doń nie poczuwam. Nigdy też nie składałem ślubów ubóstwa. Prestiż zawodu pisarza wydaje mi się stosunkowo wysoki, skoro wygenerował taką propozycję – którą przyjąłem bo kocham samochody. Just like that. Pozostaję z szacunkiem." Myślę sobie też, że trzeba pogratulować marketingowi Mercedesa, który wymyślił Twardocha jako ambasadora marki. Chyba żaden ambasador nie wywołał tyle medialnego szumu, a co za tym idzie nie zwrócił uwagi na promowany produkt. Słupki sprzedaży na pewno poszły w górę. 

Szczepan Twardoch cieszy się codziennością, tym co życie przynosi mu w darze. Cieszy się swoimi synami, rodziną, tym, że po bułki idzie rano. Cieszy się, że wieczorem pije wino z przyjaciółmi i podchmielony wraca do domu. Czego więcej chcieć? Trzeba korzystać z chwili, kiedy jest dobrze i człowiek nie ma większych problemów. Trzeba cieszyć się z dziś, bo jutro jest niewiadomą. 

Serdecznie polecam książki Twardocha. Kto jeszcze ich nie miał w ręce, ten powinien po nie sięgnąć. Pozdrawiam mojego śląskiego brata Szczepana i życzę sobie, by kiedyś zdarzył nam się moment rozmowy nad szklanką dobrego piwa.

P.S. Pozdrawiam również mojego śląskiego męża!





niedziela, 10 kwietnia 2016

Lanckoroński spokój ducha!


U Dusi i Romana w Lanckoronie
Nieopodal Krakowa, pod lanckorońską górą, w starym, pięknym domu, otoczeni przyrodą i magią mieszkają dobrzy ludzie. Przyjmują pod swój dach każdego, kto zapuka do drzwi. Gość natychmiast dostaje najlepszą na świecie kawę i zostaje posadzony w głębokim, miękkim fotelu i nawet nie wie kiedy, a zaczyna rozmawiać. Prawdziwie rozmawiać! Bo słowa w tym miejscu mają znaczenie. Atmosfera lanckorońskiego domu powoduje, że gość się rozluźnia i czuje, że wszystkie jego bolączki i troski uciekają albo co lepsze, znajdują swoje rozwiązanie. Tu człowiek głośno się śmieje z dobrych żartów. A kiedy trzeba to zamilknie i w tej ciszy też jest mu dobrze. Gospodyni dba o swoich gości i przygotowuje zdrowe posiłki - od Halinki, sąsiadki z góry weźmie swojską mąkę i upiecze dobry chleb. Na stole pojawia się też pasta z pieczonej marchewki, samorobna bryndza i pesto z czosnku niedźwiedziego. Kiedy przyjdzie wieczór, gospodarz rozpali w kominku a Ty gościu, usiądziesz wygodnie i przy lampce wina znów bajasz, opowiadasz, słuchasz, bo miejsce tak Cię pootwierało, że sam siebie nie rozpoznajesz. Lubisz tutaj siebie i ludzi. Aj, co to jest za raj, do którego tęsknię. Wierzcie mi, że nie znam osoby, która po przekroczeniu progu tego starego domu, nie poczułaby się po prostu dobrze.





Domu pilnują dwa koty - Antoś i Karol.
Na strychu odbywa się joga.
Przy domu jest stodoła... a w stodole dzieją się ciekawe rzeczy. Na przykład koncerty i warsztaty aktorskie!
Pierwsze zdjęcie przedstawia kiszenie kapusty przez dwie dziewice, drugie kolację dziwadeł podczas Halloween!
Do Dusi i Romana przyjeżdżamy od 6 lat, a wydaje mi się, że od zawsze. Przy okazji wyjazdu na święta wielkanocne na południe Polski, odwiedziliśmy znów ten lanckoroński dom. Jak zwykle naładowaliśmy baterie pozytywną energią, którą na pewno poczuł mój mały synek, bo był bardzo spokojny, spał jak suseł i w czasie czuwania, z szeroko otwartymi oczami chłonął, co zobaczył. Jurek-mądrala wie.


Pogoda była dla nas łaskawa - pozwoliła nam nie tylko wypić ze 20 kaw i 30 herbat na świeżym powietrzu, ale i zjeść pyszne śniadanie na tarasie przed domem. Jak smakuje zdrowy posiłek w otoczeniu przyrody, ten tylko się dowie, kto odwiedzi ten dom i jego mieszkańców. A w odwiedziny przychodzą różni ludzie i różne stworzenia. Na przykład raz do domu Dusi i Romana przyszła kura. Posłuchajcie tej historii:



KURA (historia prawdziwa)
Dorota Stępień (Dusia)

Śnieg padał przez cały tydzień. Mróz ścisnął na dobre. Za oknem zadymka. Dookoła zaklęta w zimową ciszę przestrzeń, spowiła białym snem ludzi i naturę. Wokoło słychać było tylko świst wichru miotającego we wszystkie strony gromady płatków śniegu. Ciemność zapadała szybciej niż dzień zdołał się na dobre obudzić. Otworzyłam drzwi żeby drewna do kominka przynieść. I wtedy ją zobaczyłam. Stała skurczona na progu. Czarna, zziębnięta  kura z czerwonym grzebieniem.
Proszę Państwa, oto Kura...

Skinęłam głową na powitanie, choć wydawało mi się to idiotyczne. Skinęła również ona, weszła do sieni. Rozpostarła czarne skrzydła i jak ptak wzlatujący strzepnęła na podłogę śnieg i zmoczyła ją dokumentnie. Zachęciłam ją do wyjścia…nie skorzystała. Rozejrzała się. Przeszła do pokoju z kominkiem zostawiając na podłodze małe strzałki stóp i rozsiadła się w różowym fotelu jak na grzędzie.
-  Co tak patrzysz? Przynieś nalewkę - zagdakała.

Czując że sprawa jest poważna, pospieszyłam do kredensu.
- Słyszałam że coś piszesz. Twoje koty się tym po okolicy chwalą, że będą w książce. Dumne chodzą i wkurzają  wszystkich. Swoją drogą, czy sądzisz że wyraz „wkurzają” pochodzi od nas czy od „kurzu”?

Kura – filozof? Dywagacje jakieś na temat będzie prowadzić, a przy tym wcale nie liczyła na dialog, bo zaraz mówiła dalej, nie dopuszczając mnie do głosu.

- Słyszałaś, że kury od dinozaurów pochodzą? W prostej linii? Więc słuchaj i nie komentuj głupio.
Zaczęłam się bać. Wyglądało na to, że czyta w moich myślach… Ale ona przechyliła tylko głowę, spojrzała jednym okiem i uśmiechnęła się dziobem.
- Wcześniej, jak was - ludzi -  jeszcze tu nie było, górę Lanckorońską otaczała wielka woda.
Jaka woda? – pomyślałam. Tutaj? Woda? Nie wytrzymałam, uśmiechnęłam się szyderczo, a ona natychmiast to skomentowała:
- Jajo mądrzejsze od kury, co? - zgasiła mnie i dołożyła - Kto zatem zamieszkiwał górę? -  Zapytała sprawdzając moją wiedzę. 
Zaczęłam szukać jakiejś mądrej odpowiedzi a kiedy już była na końcu języka, gdaknęła:
- Ptaki! No ptaki przecież, bo tylko one mogły się na tę górę dostać.
Przytaknęłam pokonana.
- To były piękne i wyjątkowe czasy. Ptaki, które tu przybyły, ukochały tę górę. Bezpiecznie tu było i spokojnie. Były wśród nich mniejsze i większe, kolorowe i szare, z małymi skrzydełkami, które niosły niewielkie ciałka i z tymi ogromnymi do dalszych lotów przysposobione. Były też piękne, jednolicie czarne z pięknymi czerwonymi grzebieniami.
Tu kura poprawiła się demonstrując swoje pióra i grzebień. Pomyślałam, że zmyśliła to na poczekaniu żeby podkreślić swoją urodę.

- Masz coś przeciw czerni? - zapytała.
Postanowiłam, że od tej pory będę bardziej kontrolować swoje myśli, a ona mówiła dalej.

- Każdy nowy ptak witany był przez pozostałe z radością, podziwem i wdzięcznością. Wydawało się, że natura nic już nowego nie urodzi a jednak… co chwila pojawiał się następny jeszcze bardziej wyjątkowy i niepowtarzalny. Mieszkał tu chór śpiewaków najwyższej klasy. Zbierał się, gdy na świat przychodziło jajo, z którego miało się wykluć wyczekiwane przez rodziców pisklę. Chór to był nieskazitelnie czysty, niespotykanie harmonijny i doskonały. Dołączające się do niego głosy wiedziały, w którym miejscu i jakim tonem mają wejść we frazę, żeby wzbogacić brzmienie o kolejną  barwę... Ptaki trylowały.
Tu kura wygięła łeb do góry, rozwarła szeroko dziób  i wydała z niego coś co nie przypominało wcale trylu.

- Byłaś w tym chórze? - zapytałam.

- Koooo.
Odchrząknęła i mówiła dalej.  
- Z czasem przestały im być potrzebne skrzydła które niosły do lotu, ponieważ nie miały za czym gonić po świecie i czego więcej szukać. Zaczęły prowadzić bardziej osiadły tryb życia. 
Kura zamyśliła się, wychyliła nalewkę z kieliszka, przełknęła, zacisnęła oczy i mówiła dalej.
- Tego dnia ptasia opera była wyjątkowa. Imponująca i wzniosła. Przenikała powietrze. Wzbogacały ją pomruki  krzewów i drżenia liści. Nagle w jednym momencie, jakby przecięciem powietrza najostrzejszym, zapadła cisza. Był to dźwięk najdoskonalszy. Brzmiał brakiem decybeli, tętnił w nieskończoność, dudnił, krzyczał i bezszelestnie wył, wył, wył. Wszystkie ptaki, jak zaklęte zamarły. Jedne na ziemi, inne  w locie, niektóre w gniazdach na gałęziach. Z otwartymi dziobami milczały, jakby na coś czekając. Jakby wiedziały że to wielka, magiczna  chwila. Właśnie wtedy, w gnieździe na najwyższym drzewie, czarnopióra matka urodziła jajo. Ptaki w jednej sekundzie podleciały, żeby je powitać i zobaczyły, że było wyjątkowe. Wyjątkowe, bo złote.

Przełknęłam ślinę

- Na tym nie koniec – powiedziała kura -  Za chwilę pojawiło się następne, potem następne i następne. Zaczęły się rozsypywać i wszystkie pozostałe ptaki ruszyły, by je chronić i zbierać. Do wieczora na środku zielonej, soczystej polany stała usypana ogromna góra złotych jaj. Bardziej doświadczone ptaki zaczęły obstukiwać je dziobami i przykładać do nich uszy. Po czym orzekły, że nic się z nich nie wylęgnie. Na pewno.
Wyobraziłam sobie tę ogromną górę złotych jaj…
- Taaaaaak. Widzę to w twoich oczach – kura zbliżyła dziób do mojej twarzy tak blisko jakby, chciała zajrzeć mi w duszę i zasyczała: 
- Bogactwo. Pożądanie. Chciwość. Łatwo stracić rozum, co?
Odsunęłam się z trwogą.

- Spokojnie. Wszyscy to mają, kochana. Nawet ptaki. Mądre sowy zaraz zebrały się na naradę. Wiedziały, że jak szybko czegoś nie wymyślą, zniknie ich raj i zapanuje chciwość i żądza. Nie będzie już między nimi harmonii ani spokoju. Na ich rozkaz, górę złotych jaj otoczono strażami. Jednocześnie ptaki o mocnych pazurach kopały głębokie doły, a inne na łódkowatych skrzydłach znosiły do nich jaja układając jedne na drugich.

Moje myśli szukały podobnych historii w dziejach i  właśnie zaczęły wychwalać mądrość tego działania, gdy usłyszałam…
- Moja droga, niestety w każdym towarzystwie znajdzie się ktoś, kto wszystko zepsuje. W tym czasie kiedy większość ptaków pracowała, grupa ptaków pod wodzą Szarodziobego przejęła część złotych jaj i zgromadziła je pod wielkim konarem przy urwisku. Sprytne ptaki udając, że niosą jaja do dołów, ukrywały po kilka w gęstych piórach i wrzucały w umówione wcześniej miejsce. Nikt się nie zorientował.
Drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem. Silny wiatr  wdmuchnął do sieni  chmurę drobnego śniegu. Pobiegłam zamknąć drzwi, chwyciłam ciepły szal z wieszaka  i wróciłam do kury.
- Otul się, otul. Zimno, co? Tej nocy też było zimno i spadł polarny śnieg. Mróz nastał jakiego nigdy jeszcze w tym regionie nie było. Ptaki schowały się pod ciężkimi od czap śniegu gałęziami i tuliły się do siebie. Ale nie wszystkie. Szarodzioby ze swoją ekipą widząc co się dzieje, wziął ten znak za wybawienie. Wiedział, że tutaj nie ma dla nich miejsca. Że tylko w świecie zrobi pożytek ze skarbu. Dookoła góry całą wodę pokrył gruby lód, po którym można było wydostać się z cennym łupem. Natura wytyczyła mu drogę ucieczki. Prędko z jodłowych gałęzi powstały sanie – rozłożyste, z szerokimi płozami i wygodnym siedzeniem z igliwia,. W nich bezpieczne miejsca zajęły złote jaja. Szarodzioby zaprzągł do sań trzy wielkie ptaki nieco podobne do srebrzystopiórych łabędzi, które nadawały się do ciągnięcia wielkiego ciężaru. Załadowane sanie ruszyły z góry z wielkim impetem. Dotarły do brzegu i pięknym ślizgiem wtoczyły na lód. Pędziły lodową drogą, żeby zdążyć przed świtem kiedy wzejdzie słońce. Chmura śniegu w blasku księżyca ciągnęła się za nimi jak ogon magicznej komety. Białe płatki śniegu mieszały się z granatem nieba, srebrzystą poświatą księżyca i złotem pobłyskującym z sań. Trójptasi zaprzęg – czegoś takiego świat  jeszcze  nie widział. Dwa zewnętrzne ptaki miały głowy zwrócone na zewnątrz, aby mogły rozglądać się czy nikt ich nie goni a w środku ptak najsilniejszy nadawał rytm biegu. Tętent i łopot powietrze rozdzierał, towarzyszył im ptasi pisk i chrzęst jodłowych sań.
Kura przerwała. Patrzyłyśmy sobie w oczy. Ja z oczekiwaniem co dalej a ona, bacznie mnie obserwując. Wydawało się że cisza trwa w nieskończoność.
- Co się tak denerwujesz. Nigdzie ci się nie śpieszy. Opowiadam więc się ciesz. I tak trafiło ci się jak ślepej...sama wiesz komu.
Poprawiała wysychające pióra, jakby dając mi coś do zrozumienia.
- W dziobie mi zaschło. Żadna kura za darmo nie gdacze. Jak chcesz słuchać dalej, to nalej. Nie żałuj. Jaka to nalewka? Napisz porządnie na butelce, bo bazgrzesz jak kura pazurem. Odczytać się nie da. 
Prędko dolałam, rozlewając po stole. Przechyliła głowę i łyczek po łyczku, powolutku sączyła nalewkę do ostatniej kropelki. Wytarła dziób skrzydłem i ciągnęła dalej.
- Tętent, tętent. Dudniło dookoła, trzeszczało i nagle kiedy sanie już prawie znikały za horyzontem huknęło tak, że zmarznięte ptaki pod drzewami przysypały czapy śniegu spadające z drzew. Kamienie z góry spadać zaczęły a ziemia dygotała. Ptaki w panice skrzydła do ruchu zrywały, uciekając przed siebie, rozbijając się jedne o drugie. Rysy jak błyskawice pędziły we wszystkich kierunkach, zmieniały swój tor, zakręcały i wracały. Pokrywały pajęczyną pęknięć coraz większą powierzchnię  i tworzyły uderzające o siebie kry. Straszliwa otchłań wody się pojawiła. Znikąd ratunku. Sanie wirować zaczęły, trzeszczeć, wirować  i pękać. Szarodzioby i jego towarzysze usiłowali ratować życie, ale kry uderzały z siłą zwielokrotnioną. Wysoka Fala pomagała im w tym tańcu śmierci. Złote jaja turlały się w obłędnym pędzie po lodzie i wpadały w lodowe szczeliny i znikały. Woda chłonęła wszystko. Jeszcze kilka chwil i nie było po nich śladu. Tak się natura z zachłannością rozprawiła.
Siedziałam z otwartą buzią, patrząc w ogień niewidzącymi oczami, gdy kura rozprostowała wysuszone skrzydła, przeciągnęła się i powiedziała:

- Po kilku dniach mróz zelżał. Z dnia na dzień woda opadać zaczęła. Opadała i opadała, aż zostały po niej w okolicy tylko strumienie. Widzisz, tak to jest jak się ma rozum tam, gdzie kura jajo. Na mnie już czas. Do kurnika muszę, bo mnie szukać będą. Lepiej w domu groch, kapusta niż na wojnie kura tłusta. Odprowadzisz?

Zerwałam się, żeby otworzyć drzwi. Wychodząc, zatrzymała się w progu, podniosła na mnie wzrok, mrugnęła porozumiewawczo i wyszła gdacząc. Patrzyłam za nią. W świetle księżyca znikła mi z oczu. Śnieg natychmiast zasypał po niej ślady i zapadła piękna zimowa cisza. Stałam tak jeszcze przez chwilę, ale silny podmuch śniegu wcisnął mnie do domu. Zatrzasnęłam drzwi na zasuwę i wróciłam do kominka.
Czy ona tu w ogóle była? Pomyślałam. Kura czarna? Chyba od tej samotni w głowie mi się roi. Przecież to niemożliwe. Muszę częściej bywać z ludźmi, wziąć się za siebie. Chwyciłam polano, żeby podłożyć do kominka. Wnętrze pokoju rozświetlił buchający ogień. Była tu czy nie była….Zamyśliłam się i wtedy to zobaczyłam. Na fotelu obok… całkiem spokojnie…. leżało złote jajo.
Jest i jajo! Plus rysunek autorstwa Dusi!


Prawda, że niesamowita historia? Koniecznie jedźcie do Lanckorony! Tam się naprawdę dzieją cuda!